21 listopada 2018
- Zbigniew
- 5 lis
- 4 minut(y) czytania
Kucharz Grzegorz Konarzewski wstawił rower do piwnicy. Zamknął boks na kłódkę i udał się do mieszkania. To już ostatnie dni dwukołowych uciech. Coraz zimniej. W nocy temperatura spada poniżej zera. Nocne powroty na rowerze stawały się coraz mniej przyjemne. Grzegorz nie był wielkim pasjonatem jednośladów, po prostu dojazd do pracy na bicyklu był tańszy niż korzystanie z komunikacji miejskiej. Zimą niestety musiał przesiadać się na autobus i przeznaczać dodatkowe fundusze na bilet miesięczny. Dlatego ze względów ekonomicznych wolał pozostałe pory roku. Oprócz oszczędności był jeszcze jeden pozytyw jego rowerowych eskapad: gubił tłuszczyk, który przybierał w pracy podczas degustacji swoich potraw. I to był równie ważny powód, dla którego mimo częstego zniechęcenia do pedałowania w te i wewte, rok w rok odstawiał rower dopiero 1 grudnia i dosiadał z powrotem już 1 marca. Wszedł do kuchni, nalał do szklanki zimnej wody gazowanej i wypił duszkiem. To było to, lubił jak bąbelki gazu podskakują w przechylanej szklance i rozbijają się o nos. Lubił jak wypity z wodą dwutlenek węgla podchodzi do gardła. Beknął głośno, uśmiechnął się do siebie i odstawił szklankę do zlewu. Postanowił jeszcze przed snem sprawdzić ile będzie go kosztowało w tym roku zimowe korzystanie z publicznych środków transportu. Niestety, przez następne trzy miesiące nie uniknie tych wydatków. Sięgnął do kieszeni po komórkę. Dobrze, że teraz internet jest dostępny w telefonach w cenie zwykłego abonamentu.
– O cholera, zgubiłem telefon – pomyślał, gdy nie znalazł go w kurtce. Przeszukał pozostałe kieszenie okrycia, spodnie, jeszcze raz obmacał kurtkę, poklepał nogawki bojówek i rozejrzał
się po podłodze. Nic. Skupił się na przypomnieniu sobie krok po kroku swojej powrotnej drogi, od momentu przebierania się w pracy, aż do wejścia do mieszkania.
– Zostawiłem telefon w robocie. No tak, nie wziąłem go z szafki ubraniowej, został na półce. A jeszcze miałem wysłać sms-a do Anki. A jak ona zadzwoni?
Chcąc nie chcąc musiał wrócić do restauracji po zapomniany aparat. Ubrał się z powrotem, zszedł do piwnicy i z ociąganiem złapał za rower. Perspektywa ponownego pedałowania
do knajpy i ponowna droga do domu i to w takim chłodzie, nie była miła. Nie miał jednak wyjścia, mógł, co prawda, złapać taryfę albo poczłapać na przystanek i czekać na jakiś nocny autobus, ale na pierwsze rozwiązanie żal mu było kasy, a przy drugim, miałby problem ze złapaniem autobusu w drodze powrotnej. Oszczędność i nocny rozkład jazdy komunikacji miejskiej zdecydowały za niego. Odkładał każdy grosz, aby uzbierać na wkład mieszkaniowy.
Chciał wreszcie kupić własne cztery kąty, a nie ciągle wynajmować jakieś lokum. Już cztery razy w ciągu ostatniego roku zmieniał miejsce zamieszkania. Miał pecha, zawsze trafiał na jakieś ważne powody właścicieli, dla których wypowiadali mu umowę najmu. Mógłby, co prawda, walczyć z nimi na podstawie umów, które zawsze podpisywał przy wynajmowaniu, ale nie miał na to ani ochoty, ani czasu. U pani Małgorzaty w restauracji pracował dużo, ale też źle nie zarabiał. Właścicielka doceniała jego kulinarny talent i wraz z rozwojem jej biznesu, on również zyskiwał większe apanaże. To, i myśl o szybkim własnym M kompensowały mu trudy mieszkania na wynajętym. Wsiadł na swoje dwa kółka i wystartował w drogę. Przejazd w jedną stronę zajmował około 20 minut. Dotarł na miejsce zziajany i trochę wychłodzony. Licznik rowerowy z pomiarem temperatury wskazywał minus 2 stopnie. Zsiadł z pojazdu i oparł go o ścianę. Ruszył do drzwi na zapleczu. Postanowił nie zapalać światła po wejściu, żeby przypadkiem któryś z sąsiadów na widok oświetlenia w oknach nie
pomyślał, że coś się dzieje i nie wezwał policji. Jak zawsze podczas nocnych jazd miał założoną czołówkę. Światło z lampki na głowie wystarczy do bezbłędnego trafienia do
szafki i zabrania telefonu. Podchodząc coraz bliżej wejścia poczuł w nozdrzach zapach gazu. Czyżby pani Małgorzata zostawiła odkręcone kurki w kuchence? Niemożliwe. Włożył klucz do zamka i spróbował przekręcić. Nie udało się. Grzegorz zaniepokoił się coraz bardziej. Złapał nerwowo za klamkę. Drzwi ustąpiły. Charakterystyczna woń gazu ziemnego uderzyła go w nozdrza tak intensywnie, że aż się cofnął.
– Cholera jasna, trzeba będzie przewietrzyć, bo takie stężenie grozi wybuchem.
Zasłonił nos dłonią. Wszedł do środka, podszedł do okna, otworzył skrzydła okienne na oścież, żeby zrobić przeciąg, skierował się do kuchenki chcąc zakręcić zawory gazowe.
Smuga światła z czołówki padła na leżącą na ziemi kobietę. Stanął jak wryty. Na podłodze leżała właścicielka.
– Pani Małgosiu! – krzyknął, trącając kobietę w ramię – pani Małgosiu!
– Cholera – pomyślał – czyżby chciała się otruć?
Podbiegł do kuchenki, zakręcił zawory. Przyklęknął przy szefowej, wsunął ręce pod bezwładne ciało i wyniósł kobietę na zewnątrz. Położył ją na ławce przed witryną restauracji.
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakiejś osoby do pomocy. Niestety, późna pora i mróz nie sprzyjały spacerom. Nikogo nie spostrzegł.
– Co robić? Kurwa, co robić? Przytknął palce do tętnicy szyjnej. Brak pulsu. Kurwa mać. Rozpoczął resuscytację. Pięć wdechów, trzydzieści uciśnięć serca, dwa wdechy, trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy. Przydałby się ktoś do pomocy. Niestety, żywej duszy. Reanimował dalej. Po kilku seriach, oddech u kobiety powrócił. Sprawdził puls. Jest. OK. Żyje. Trzeba wezwać pogotowie. Telefon! Zostawił właścicielkę na ławce i biegiem ruszył znowu na zaplecze. Nie zdążył wejść do środka, siła wybuchu odrzuciła go na pobliski płot.
.png)



